wyszukiwanie zaawansowane

Kulesza Maria – Szkło unikatowe

Aleksandrowicz Monika – Zbiory rozmyte

Rozpondek K.: Pamięci M. Kasperskiego

Kobylański Zbigniew - Lepsza...

Lepsza Nowa Ruda niż Stara Blondynka - Zbigniew Kobylański

Ci, którzy są trochę starsi od własnych trzydziestopięcioletnich dzieci i interesują się sztuką, wiedzą, skąd pochodzi ten slogan w tytule. Tym, którzy dzieci nie mają, wyjaśnię trochę później.

Już dość dawno temu w programie telewizyjnym Ring, redaktor prowadzący pyta panią Rottenberg: - Czy jest sztuką, jeśli facet ściągnie portki i nawali kupę w galerii? Na co pani krytyk sztuki i macher od wystaw bez zająknięcia odpowiada: - Jeśli to zrobił artysta, to jest to sztuka! Ja z podziwu dla fachowej, celnej, wrażliwej i wszystko wyjaśniającej odpowiedzi wstrzymuję oddech z wrażenia i pozostawiam to chwilowo bez komentarza.

Dyrektor Kunsthalle w Hamburgu zagadnięty przez dziennikarza: - Panie dyrektorze, przecież to są złe obrazy! Dyrektor w całym majestacie swego stanowiska, całkiem poważnie odpowiedział: - Ależ tak, autor wprawdzie nie umie malować, ale on chce nam coś powiedzieć. Dokładnie, co nam chce powiedzieć ten artysta, pan dyrektor nie wyjaśnił. Pomyślałem wówczas, to niech ten artysta zacznie tańczyć, śpiewać, pisać romanse, niech nawet maluje, jeśli się już uparł na tę dziedzinę sztuki, ale dlaczego - do diabła - wiszą te bohomazy w Kunsthalle?

Odpowiedź na to pytanie poznałem w zasadzie niedawno. Któregoś dnia usłyszałem wywiad z młodą artystką, która wystawia akurat w bardzo znanej galerii. Pani redaktor stwierdza: - To musi mieć pani wspaniałe obrazy! Młoda dziewczyna zaskakuje panią redaktor: - Proszę pani, obrazy są tutaj najmniej ważne. - Więc co jest ważne?! pyta zaskoczona redaktor. Ważne jest, kogo się zna - odpowiada bez kabotyńskiej pychy młoda artystka. Ale tacy są tylko naprawdę zdolni ludzie, znający swoje umiejętności i braki, bo wiedzą, że to, co robią, jest tylko drogą, która nigdy nie ma końca, a cel tej drogi jest nieosiągalny jak horyzont.

Wróćmy jednak do innych przykładów wielkiej sztuki. W jednym z nowojorskich muzeów, można podziwiać dzieło Puszka z gównem artysty (puszkami po coca coli, pisuarami, muszlami klozetowymi, wannami znajdującymi się po różnych muzeach świata, można by nieźle zaopatrzyć niejeden supermarket).

Na Targach Sztuki w Bazylei można było oglądać i kupić dzieło Jarga Geismara Zaprzęg - dwa krzesła pochylone do przodu, z podtrzymującymi je sznurami, wychodzącymi z gniazdka elektrycznego.

Nie chcę tu wymieniać takich wiekopomnych dzieł, jak Fettstuhl Josepha Beuysa - krzesło posmarowane tłuszczem, dość grubo, które jest zresztą bardziej znane (niektórym), od Mony Lizy Leonarda - no i chyba dużo droższe. Trzeba zaznaczyć, że przy wymawianiu nazwiska Beuys, oczywiście musowo jest zdjąć czapkę i mówić przyciszonym głosem.

Przytoczę jeszcze dwa przykłady: dzieł i wypowiedzi artystów. Pan Kurt Schwitters oznajmia: - Ja jestem artystą i kiedy splunę, to jest sztuka. (Najwidoczniej tę filozofię i ten wyrafinowany intelektualnie sposób myślenia, przejęła pani Anda Rottenberg). I inny przykład genialnej damy: - Pani Mary Kelly, której wystawę można było zobaczyć w Warszawie w 2008 roku, pokazała między innymi Ślad kupki zostawiony na tetrowej pieluszce z opisem, co dziecko jadło tego dnia. (Dobrze, że nie wpadła na inny pomysł!) One (te pieluszki) są sztuką, bo ja tak mówię - oświadcza pewna siebie pani Kelly.

Gdybym był wstrętnym mizoginistą, powiedziałbym: - Jak się baba uprze…

Mimo obietnicy, nie mogę powstrzymać się od jeszcze jednego przykładu. Na pewną wystawę z nagrodami przysłano dwa dzieła - dwa puste prostokąty. Oczywiście, każdy prostokąt innego artysty. Pan Bernhard Hoke swój prostokącik nazwał Miejsca pomiędzy obrazami, a pan de Mario swój Niewidzialna rzeźba. Jurorzy mieli ciężki orzech do zgryzienia. To, że dzieła są godne nagrody, było poza dyskusją. Problem był w tym, że nie byli jednomyślni, które z tych dzieł jest bardziej odkrywcze. Pan de Mario zaproponował zresztą swoją Niewidzialną rzeźbę jednemu z niemieckich muzeów, które jednak po długim namyśle, zrezygnowało z zakupu. Rzeźba była po prostu dla nich za droga.

Zostawmy jednak wielki świat i rozejrzyjmy się po własnym podwórku. Na wstępie chciałbym jasno, jednoznacznie i dobitnie powiedzieć, że wrocławska wystawa Inne media w 2006 roku w przeważającej części podobała mi się, a praca nagrodzona pierwszą nagrodą - klasą samą dla siebie. Wystawa pokazała jakiś trud, pomysł, kunszt wykonania - po postu z przyjemnością się ją oglądało.

Tylko - będąc pesymistą, a więc realistą (optymiści są ślepi), znając nasze kompleksy i ambicje - jestem pewny, że następną wystawą dogonimy, a nawet przegonimy Zachód głupotą, oczywiście. Bo zapowiada się interesująco.

Któregoś dnia idę ci ja, idę, na kawkę do Akademii Sztuk Pięknych we Wrocławiu, i co widzę? Od strony wejścia do kantyny dziesiątki równo (no może niezbyt równo) przyciętych patyczków, opartych o mur szkoły. O, myślę sobie, jakaś mamusia dała zajęcie synkowi, a sama zajęła się ploteczkami. Idę jednak dalej - z drugiej i trzecie strony uczelni, setki podobnych patyczków podpierają mury. Nie, myślę, to nie mogło być dziecko, to musi być z pewnością praca jednego z genialniejszych studentów, może nawet dyplomowa!

Nie dociekałem tego głębiej, bo istotnym było dla mnie przesłanie tego dzieła. Bez trudu rozszyfrowałem, że patyczki symbolizują kolumny, które podpierają mury uczelni, aby głupota nie rozsadziła ich od środka. Zasmuciło mnie tylko jedno - gdyby to była praca jakiegoś starego profesora, to zrozumiałe, na starość się dziecinnieje, ale młody człowiek… Ja chciałem budować skrzydła, samoloty, żaglowce, przesuwać góry, podróżować, a ten: patyczki. Chciałoby się powiedzieć: ech, za naszych czasów wszystko było lepsze, nawet my!

Innym razem natrafiłem na obronę pracy dyplomowej z malarstwa. Na ścianach obrazy, a raczej obraza obrazów: na brudnych płótnach ślady jakby ślimak przespacerował się po świeżych jeszcze pracach. Student z mądrą, a nawet przemądrzałą miną peroruje coś w zupełnie nieznanym mi języku. Patrzę na twarze szacownej komisji z ówczesnym rektorem na czele, a ich oblicza jeszcze mądrzejsze od studenta i jego obrazów, z napięciem słuchające i robiące wrażenie, jakby z tego coś rozumiały. I tylko jeden, jedyny prof. Nicole Naskov przerwał wreszcie to wielkie misterium (wyskoczył jak Filip z konopii): - Ależ człowieku, przecież ty mówisz zupełnie o czym innym, niż prezentujesz! Przecież to, o czym mówisz, nie ma nic wspólnego z tymi pracami!

Nie czekałem, co będzie dalej, opuściłem uczelnię, choć nie zdarzyło mi się nigdy dotąd, wyjść przed końcem jakiegoś przedstawienia. Wyszedłem i choć lekko zażenowany, to jednak z odrobiną otuchy w sercu… Jeden, przynajmniej jeden! Taaak, nasza kochana uczelnia, szkoda tylko, że atmosferą sztuki pachnie tam teraz tak, jak na Saharze sianokosami.

Sprawa dla mnie najważniejsza: Nie rzecz jednak w tej twórczości czy działaniach - rzecz w tym, że nie można na ten temat nic powiedzieć, zapytać, o co chodzi, nie narażając się na kpiny. Każde pytanie, zupełnie neutralne, brane jest za agresję i negację ich działań. Tak oczywiście reagują tylko nieudacznicy i ludzie niepewni tego, co robią, mimo pozornej pewności siebie. – Gdyby kogoś uraziła ta wypowiedź, bardzo przepraszam, ale przysięgam, nie miałem jego na myśli. Jeśli tylko poruszy się ten temat, ludzie - nawet niegłupi, zdolni i nierobiący nic w tym kierunku - czują się, nie wiedzieć czemu (Ja się domyślam) osobiście dotknięci. Gdy w cztery oczy zapytam jednego z naszych Beuysów: Powiedz, o co tu chodzi, dlaczego wpadasz w zachwyt, widząc muszlę klozetową w muzeum, a taka sama w supermarkecie cię mierzi? Dlaczego patyk wbity w g., do którego na sznurku przywiązany jest kamień o wdzięcznym tytule Wszechświat na uwięzi, wprawia cię w intelektualny orgazm, a inne g. nie?

Zawsze przy takiej okazji Beuysiątko (nawet nie wykapuje, że wszechświat na uwięzi wymyśliłem ad hoc) jest lekko zmieszane, robi nieokreślone ruchy ręką, kurczy się w sobie, ale wesoło odpowiada: - No wiesz, stary… A ja, idiota, dalej nic nie wiem. Nie chcę się chwalić, ale zrozumiałem kilka wykładów na różne tematy Leszka Kołakowskiego, rozumiem dawną i współczesną poezję, nawet instrukcję obsługi kowadła pojąłem w lot. Pojąć jednak nie mogę, w jakim celu - skądinąd zupełnie sympatyczna koleżanka - wykrzywia się do mnie na zdjęciach przez pończochę, i dlaczego te zdjęcia zajmują poczesne miejsce w Muzeum Narodowym we Wrocławiu? Pomysł zresztą nienowy, bo jak sobie przypominam, moja starsza siostra robiła identyczne rzeczy już ponad sześćdziesiąt lat temu, chcąc mnie wystraszyć. Na mnie nie robiło to jednak żadnego wrażenia wtedy, nie robi i dzisiaj. Rozumiem jednak, że muzeum nie jest wyłącznie dla mnie, jednego, choć czasem mam takie wrażenie, bo tłumów tam nie uświadczysz, a przynajmniej w tej jego części. To samo Beuysiątko - przemiły zresztą kolega - zapytany o to samo, ale już w większym gronie, odpowiada natychmiast pytaniem: - A czyją teorię chcesz usłyszeć? Pana Iks, tu pada jakieś bardzo mądre nazwisko, czy pana Ygrek, i tu wymienia jeszcze mądrzejsze nazwisko. A ja, przygnieciony jego intelektualną przewagą, bąkam niewyraźnie: - Nie, ja chcę wiedzieć, jakich doznań uświadczasz ty, osobiście, oglądając Fettstuhl czy Zaprzęg - dzieła wymienione wcześniej. A on, widząc moją marność, uśmiecha się triumfująco i pobłażliwie, i patrzy na mnie jak słoń na mrówkę; dobrze, że chociaż nie rozdepcze.

Zarozumiale muszę przyznać, że za zupełnego idiotę ja się jednak nie uważam. Akceptuję wszystkie te działania, a niektóre mi się nawet podobają. Nie padam z zachwytu na kolana, to prawda, czasami jednak wydaje mi się, że ktoś próbuje drwić z mojej inteligencji, lecz nawet jeśli jest ona wątpliwa, nie dam się.

Najwyższy czas wytłumaczyć tytuł tego artykułu. W latach siedemdziesiątych XX wieku organizowano na Dolnym Śląsku Dni kultury. W kilku miastach równocześnie prezentowano malarstwo, muzykę, poezję, odbywały się odczyty o sztuce, organizowano happeningi. Zabawa była przednia, połączona z poważnymi sprawami, ale bez pseudointelektualnego zadęcia i śmiertelnej powagi - przynajmniej ja tak to wtedy odbierałem. W roku 1973, w Nowej Rudzie odbył się II Festiwal Studentów Szkół Artystycznych. Na dworzec wjechała pomalowana na biało lokomotywa (gdzie tam Beuysowskim zielonym skrzypcom do naszej lokomotywy), a na Rynku wisiał ogromny transparent: LEPSZA NOWA RUDA NIŻ STARA BLONDYNKA. Czyż to nie wspaniały żart?

A propos Beuysa. W żadnym wypadku nie myślcie, iż uważam go za idiotę, o nie - to geniusz. Mówił zachwycająco, to uczta dla uszu, lecz trzeba nie mieć zupełnie zdrowego rozsądku, aby uważać jego Fettstuhl czy Zielone skrzypce za dzieła sztuki. Pierwszy raz zdarzyło mi się słuchać kogoś z zachwytem i zupełnie się z nim nie zgadzać. Gdy podszedłem do niego (oczywiście z odkrytą głową, mnąc czapkę w rękach) i mu to powtórzyłem: Beuys popatrzył na mnie, uśmiechnął się i…dzisiaj jestem święcie przekonany, że mrugnął do mnie, zrobił ten słynny, nieokreślony ruch ręką i powiedział: - No wiesz, stary…

Właściwie nie byłoby tego artykułu, gdyby nie pewna wypowiedź telewizyjna. Dziennikarka omawiająca wyniki konkursu imienia E. Gepperta, stojąc na tle jakiegoś śmietnika, pieje z zachwytu: - To nie jest jakieś tam machanie pędzelkiem po płótnie… I tak jednym zdaniem Jejmość telewizyjna rozprawiła się z malarstwem - poczynając od czasów kamienia gryzionego, poprzez Leonarda, Tycjana, Goyę, Picassa, aż po czasy obecne - jak buldog z perskim dywanem. - O, Leonardo! Po cóż się tak trudził?

Od czasu zasłyszenia stwierdzenia pani profesor filozofii z Heidelbergu, że nie wszyscy ludzie mieli szansę ukształtować się na człowieka (kulturalnego), mam wiele wyrozumiałości dla pewnych ludzi. Wszystko można tolerować, aż do momentu, gdy bezczelność i brak taktu niektórych, nie przekroczy pewnych granic. Gdzieś kiedyś przeczytałem: to smutne, że ludzie głupi są tak pewni siebie, a ludzie mądrzy pełni wątpliwości.

Nikt nie ogląda już malarstwa - wygłasza inną złotą myśl nasza Jejmość. To prawda, bo nikt nie chce oglądać już tego chłamu, który w większości jest proponowany. Ale niech tylko pojawi się wystawa prawdziwego malarstwa, ludzie walą drzwiami i oknami, i dyskutują - bo jest o czym. Oczywiście, pójdzie i nasza Jejmość, i będzie mlaskać z zachwytem, bo tak wypada. Czy jednak coś przeżyje? – Wątpię, nie może przecież podobać się śmietnik jakiegoś niewydarzeńca czy kupka dzieciny pani Kelly i równocześnie Rembrandt, Picasso czy Malczewski. Albo się ma gust i poczucie piękna, albo się go nie ma, chyba że komuś jest wszystko jedno, co ogląda, bo i tak nic nie widzi.

Powstaje we Wrocławiu Centrum Sztuki Współczesnej. Już sobie wyobrażam, ile takich Zaprzęgów, Odcisków kupek, Kabli, Pisuarów czy Niewidzialnych rzeźb znajdzie się na honorowych miejscach.

Oczywiście, nie jestem taki naiwny, aby myśleć, że moja pisanina coś zmieni. Wiem, że jest tylko głosem wołającego na puszczy. Nie będę jednak ukrywał, że przyjemności pisanina ta dostarczyła mi sporo. W tym przypominam trochę tego księżowskiego parobka z opowiadania Wańkowicza wyjadającego księdzu konfitury ze spiżarni. Przyjemność jedzenia była dla niego dużo większa od strachu przed konsekwencjami. Jadł więc biedaczysko te konfitury, jadł i lamentował: oj, będzie mi będzie, jak się księżulo dowiedzą, jadł i buczał, oj będzie mi będzie…

Oj, będzie mi będzie!

Informator 2010 nr 34, Okręg Wrocławski ZPAP