Kobylański Zbyszek ‒ Kortyka Stanisław
Było to dawno, dawno temu... Jest późny wieczór; stoję na korytarzu PWSSP we Wrocławiu w gronie innych „nieszczęśliwców”, oczekujących na wyniki egzaminów wstępnych z nadzieją, że i ja zobaczę swoje nazwisko na liście przyjętych na wymarzoną uczelnię. Wtem wpada osobnik, który od razu zaczyna się „awanturować”: ‒ Co, nie ma jeszcze wyników? Nie mam czasu czekać tu bez końca, muszę przecież być jutro w Kłodzku na Wiośnie Poetyckiej!
Mnie wręcz zamurowało, zacząłem nawet oglądać się ukradkiem, czy ktoś z Wielkiego Areopagu tego nie słyszy. Gotów byłem czekać tu choćby do rana, byle zobaczyć swoje nazwisko na liście szczęśliwców, a ten... śpieszy się na „jakąś tam Wiosnę Poetycką”. Osobnikiem tym był, oczywiście, Stasiu Kortyka.
Moją uwagę zwracał i później ‒ w ciągu studiów ‒ swoimi pracami. Chciałem nawet kilkakrotnie wdać się z nim w „poważną dyskusję o sztuce”, ale Stasiu... jakby tu powiedzieć ‒ był „nietowarzyski” (trunkowi wiedzą, co mam na myśli: problemów sztuki, wiadomo, „bez wódki nie rozbieriosz”). Fotem w odstępach kilku, a nawet kilkunastoletnich, coś niecoś z prac Stasia widziałem: zawsze były dla mnie powodem do zastanowienia i podnietą do pracy. Oczywistym więc było, że gdy tylko dowiedziałem się o jego wystawie w Muzeum Architektury latem 2007 roku, natychmiast poszedłem. Nie zawiodłem się; to jest ten sam Stasiu ‒ idący swoją drogą pod górę i wiedzący, gdzie postawić następny krok. Myślę, mam nadzieję, jestem pewny, że i on się męczy, przystaje, ma wątpliwości, napotyka po drodze i przepaści, których się lęka, błądzi, ale w efekcie dochodzi do wyznaczonego sobie etapu – bez zadyszki. Idąc widzi i wchłania: widoki napotkanych pól zasłanych mgłą, promienie słońca przeciskające się przez gęstwę drzew, karczowisko, ale i miejski poranek ‒ jeszcze bez ludzi ‒ i bruk ulicy. A inspirującym tłem tego, nawet równorzędnym elementem, jest poezja i muzyka. Nie zobaczymy tego realnie, odzwierciedlonego na obrazach, choć niektóre z nich (rysunki, tempery) wyglądają jak piękna strona zapisana poezją czy nutami. Stasiu bowiem maluje nastrój, atmosferę i wspomnienia nawet nigdy nie zaistniałych zdarzeń. Stasiu maluje przede wszystkim obrazy dobrze zakomponowane, o interesującej ‒ ze wspaniałymi niuansami – kolorystyce i coraz bardziej oszczędne, bez niepotrzebnych elementów. Jest na nich coraz mniej, lecz mówią coraz więcej.
Tak odbieram to ja i nawet nie bardzo interesują mnie intencje i sakramentalne „co artysta chciał przez to powiedzieć”. Pisząc swoje odczucia z tej wystawy mam marzenie: kompozycja „dzień po dniu” składa się z 49 obrazów, a każdy to perełka ‒ ale i wielkości niewiele większej. Życzyłbym więc sobie zobaczyć je kiedyś powiększone do rozmiarów przynajmniej 80 x 80 centymetrów. Małe może jest i piękne, ale ‒ jak mówi moja znajoma ‒ duże robi jednak większe wrażenie.
Na zakończenie: Skuszony anonsem w prasie, poszedłem obejrzeć inną wystawę indywidualną. Cóż mogę powiedzieć... Mój śp. przyjaciel od rozmów o sztuce ‒ Igor, jako ostateczny argument w dyskusji mawiał: ‒ Bo widzisz, mój drogi, van Gogh jak namalował gówno, to z obrazu śmierdziało. Tu, niestety, z żadnego obrazu nie śmierdziało, zaleciało tylko stęchlizną tak, iż musiałem szybko wyjść, aby zaczerpnąć świeżego powietrza, pojechałem więc nad Odrę do swojej Utraty, a myślami wróciłem do Muzeum Architektury.
Zbyszek Kobylański