wyszukiwanie zaawansowane

Kulesza Maria – Szkło unikatowe

Aleksandrowicz Monika – Zbiory rozmyte

Rozpondek K.: Pamięci M. Kasperskiego

Koterski Grzegorz - Komu bije dzwon?

Komu bije dzwon?

Koleżanki i Koledzy! W przedostatnim numerze naszego Informatora, 2(37), pisałem o cyklicznej imprezie Konkurs Gepperta – Co robi malarz?, organizowanej przez wrocławskie BWA i ASP. Miałem liczne sygnały, że mój tekst wzbudził zainteresowanie w miejscowym środowisku plastycznym, co mnie bardzo cieszy. Zbliża się kolejna edycja tego konkursu i jestem ciekawy czy organizatorzy wezmą sobie bardziej do serca tytułowe hasło, czy też dalej interesuje ich tylko „sztuka na prąd”, jak to trafnie określił kiedyś Piotr Wieczorek. Poczekamy – zobaczymy.

Niniejszy list jest w pewnym sensie rozwinięciem tekstu, o którym mowa wyżej. Wtedy miałem uzasadnione, moim zdaniem, pretensje o zlekceważenie tematu konkursu i – przede wszystkim – jego patrona. Obecnie też muszę trochę pomarudzić „w temacie” współczesnej sztuki wizualnej, co do której mam coraz częściej uczucia – delikatnie mówiąc – ambiwalentne.

 

Spowalnianie czasu, czyli drone w Wenecji

Przed tegoroczną podróżą z Australii do Polski planowałem zatrzymać się w Wenecji i obejrzeć Biennale Sztuki. Z różnych powodów nie doszło do tego. Poprosiłem więc znajomego artystę z Australii, który się tam wybierał, o telefoniczną relację z pobytu. Długo się nie odzywał, aż w końcu przysłał wiadomość, w której lakonicznie, jak to Ozi (1), zrecenzował wystawę jednym zdaniem: Overall, this is shit, but the Polish pavilion sounds good1.

W pierwszej chwili pomyślałem, że źle zrozumiałem, bo według mnie pawilon wystawowy może raczej dobrze wyglądać, a nie brzmieć. Upierał się jednak przy swoim zdaniu i w końcu napisał, że jakbym był na miejscu to zobaczyłbym, a raczej usłyszał, że ma rację. Sięgnąłem do źródeł, czyli do internetu, aby dowiedzieć się czegoś więcej. Biennale trwa, jak wiadomo, do 11 listopada 2013, więc mogę tam jeszcze zawitać.

Piotr Sarzyński już w tytule swojego artykułu w „Polityce” – A jak artysta, B jak biennale, C jak chaos wyraża niejako swoją opinię o całości, a dalej pisze: Biennale Sztuk w Wenecji to w tym roku duże wyzwanie. Widz zderza się z estetyką rodem z Internetu, wielkim jarmarkiem wątpliwych cudów. To trochę pasowało do opinii Australijczyka, ale co z brzmieniem pawilonu polskiego?

Na stronie internetowej Culture.pl czytam: Jak co roku na obecność polską w Pawilonie został przeprowadzony konkurs – poinformowała Hanna Wróblewska, dyrektorka Zachęty. Pomijając dziwaczne sformułowanie, zdziwiło mnie organizowanie konkursu „jak co roku”, chociaż biennale, jak sama nazwa wskazuje... ale czytam dalej: Po długich dyskusjach jury konkursu na wystawę w Pawilonie Polskim na 55. weneckim Biennale Sztuki wybrało projekt Konrada Smoleńskiego – Everything Was Forever, Until IT Was No More.

Pomimo drobnego błędu (IT) angielski tytuł brzmi nieźle. Jest dość tajemniczy i wieloznaczny. Niestety, tłumaczenie sprawiło trochę kłopotów, zarówno organizatorom jak i mediom. Spotkałem co najmniej trzy wersje; od dosłownej: Wszystko było zawsze, dopóki nie było więcej poprzez Wszystko na zawsze, póki nic nie zostanie aż do Wszystko było wieczne, aż przestało być. Problem został postawiony na głowie, bo należało raczej zacząć od wymyślenia polskiego tytułu dla dzieła Smoleńskiego. Tytułu, który da się jednoznacznie przetłumaczyć na angielski, a nie odwrotnie! Nie wiem, czy autor – którego cenię jako artystę – miał coś do powiedzenia w tej sprawie. Pikanterii dodaje fakt, że tytuł został celowo zapożyczony (uwaga!) Z książki antropologa Alexeia Yurchaka, której podtytuł brzmi "The Last Soviet Generation". Opowiada ona o upadku Związku Radzieckiego z perspektywy jednostki żyjącej w ramach pewnej struktury i narracji, które w pewnym momencie się kończą. W naszym przypadku jest to luźny link. Zależało nam na poetyce tego tytułu, na jego pojemności. Jeśli chcemy mówić o jakimś końcu czy zawieszeniu, to nie będzie on określony przez warunki społeczno-polityczne. – powiedziała Agnieszka Pindera, kuratorka wystawy.

Rozumiem, że potrzebny był pojemny tytuł – worek, do którego można wrzucić każdą mowę-trawę, jaką posługują się kuratorzy, ale nie rozumiem, co ma upadek ZSSR do polskiej ekspozycji i o jakim „końcu czy zawieszeniu” bredzi pani Pindera. No, ale tytuł się znalazł i to już sprawdzony przez Przyjaciół Moskali. Trzeba przyznać, że „link” jest rzeczywiście luźny.

Dalej dowiaduję się, co zostało wyeksponowane w naszym pawilonie. Jak wyjaśniają kuratorzy, Daniel Muzyczuk i wyżej wymieniona, Instalacja w Pawilonie Polskim składa się z trzech równoważnych elementów kompozycji, zarówno wizualnych jak i audialnych. Oprócz dwóch tradycyjnych, spiżowych dzwonów, „zabrzmią" więc w Wenecji monumentalne głośniki i zintegrowane z architekturą metalowe szafki. Wszystkie one (chyba te szafki – G.K.) pomimo że stanowiące znajome dla widza przedmioty, występują w roli instrumentów muzycznych w jednym utworze na kształt symfonii. Ten utwór jest rozpisany na trzy części, z których pierwsza „wykonywana" przez wspomniane dzwony, zostaje następnie przetwarzana i emitowana przez dwadzieścia szerokopasmowych głośników. Brzmi natomiast (chyba ten utwór – G.K.) jako dosyć obcy, podtrzymywany i pozbawiony wymiaru symbolicznego – zwykle przynależnego dzwonom – dźwięk, który określić moglibyśmy raczej jako drone a nie hałas. Na samym poziomie technologicznym zastosowany zostanie również delay, czyli opóźnienie. Obok wykorzystywanego w kompozycji rezonansu, jest to element najważniejszy, gdyż odnosi się do spowalniania czasu. Dzięki niemu sytuacja kreowana poprzez instalację wyobraża moment wyhamowywania historii.

Uff! Być może, jestem trochę opóźniony (delay) w dziedzinie terminologii używanej przez światłych kuratorów, bo nie bardzo rozumiem, w jakim znaczeniu użyli oni słowa „drone”. Po angielsku to: warkot, brzęczenie, truteń, buczenie, brzęk, burczenie, bzyk i... bumelant. Jeżeli chodzi o „spowalnianie czasu, to chyba ostatnie znaczenie najbardziej tu pasuje. Nie jestem też pewien, na jakim etapie „wyhamowywania historii” mieli zamiar zatrzymać się kuratorzy, ale – moim zdaniem – lepiej było zrobić to jeszcze przed przystąpieniem do konkursu „na obecność polską w Pawilonie”.

Wysokie Jury w imponującym, 11-osobowym, składzie luminarzy kultury nie było chyba zbyt pewne swojej decyzji, co można zrozumieć. Praca Konrada Smoleńskiego – skądinąd interesująca – mogła równie dobrze reprezentować Polskę na jakimś festiwalu muzyki konkretnej lub (bardzo) mocnego uderzenia. A weneckie biennale to zdaje się przegląd sztuki wizualnej...

Wątpliwości miało chyba wyjaśnić Oświadczenie jury konkursu, publikowane w mediach. Tekst jest trochę przydługi, jak wszystkie płody erudycji organizatorów, ale mimo szczerych chęci nie udało mi się tego streścić. Cytuję: Wystawa zaprojektowana przez Smoleńskiego jest wieloelementową instalacją dźwiękową, nawiązującą do wizji maszynowego futurystycznego świata. Ogromne dźwiękowe konstrukcje wypełniają nieomal klaustrofobicznie całą przestrzeń Pawilonu Polonia, koncentrując energię, wywołując nieomal cielesny rezonans w widzach-słuchaczach. Instalacja ewokuje poczucie emocjonalnego niepokoju i napięcia, problematyzując kwestie akumulacji, klasyfikacji oraz porządkowania wiedzy, stawiając problem niedoboru i przesytu informacji, a także – jak piszą kuratorzy: spowalniania historii, zawieszenia jej biegu. Jest to, być może, szansa na nowy początek. Jasne?

Do tego elaboratu bardzo pasuje przewrotne wyznanie Sławomira Mrożka z 1976 roku: Piszę tak ogólnie, ponieważ poszczególnie nie mam nic do napisania. Zostawiam więc Państwu do rozwiązania problem; w jaki sposób dźwiękowe konstrukcje, czyli konstrukcje wykonane z dźwięku, czyli niewidoczne, mogą wypełniać „nieomal klaustrofobicznie całą przestrzeń”. Sam, koncentrując zaś energię i problematyzując kwestie akumulacji, a jednocześnie stawiając problem niedoboru informacji, przechodzę do następnego tematu.

 

Jak zrobić karierę w Nowym Jorku

Wędrując parę lat temu po nowojorskim Manhattanie, spotkałem znajomego polskiego artystę. Mieszkał i działał w NY już prawie trzydzieści lat, a nie widzieliśmy się chyba piętnaście. Zaprosił mnie do swojej pracowni i pokazał kilka ostatnio namalowanych obrazów. Bardzo mi się podobały, więc zapytałem półżartem półserio o przepis na zrobienie kariery w Ameryce. Odpowiedział skromnie, że owszem, pracuje twórczo, wystawia, sprzedaje i jakoś z tego żyje, ale nie jest to jeszcze kariera. Szczerze protestowałem, trochę podroczyliśmy się na ten temat i w końcu znajomy powiedział: Mogę ci powiedzieć, co myślę na ten temat, jeżeli przyrzekniesz, że nie ujawnisz mojego nazwiska, gdyby przyszło ci do głowy powtórzyć to komukolwiek. Przyrzekłem i oto przedstawiam Państwu teorię kolegi XY o możliwości zrobienia kariery przez przybysza zza oceanu.

Żeby zrobić karierę w Nowym Jorku najlepiej być rosyjskim Żydem, który wyemigrował przed laty do Ameryki „za chlebem” albo, jeszcze lepiej, ze względów politycznych. Oczywiście, potencjalny karierowicz nie może być jakimś nieudacznikiem i powinien już coś próbować, na przykład malować nastrojowe obrazki szkolnymi akwarelkami. Ale najważniejsze, żeby umiał zwrócić na siebie uwagę, czyli „się kręcił” w odpowiednim towarzystwie. Czyli w kręgu osób, które są już „umocowane” w NY i potrafią zainteresować znajomych krytyków sztuki początkującym artystą. Krytycy wyrażą się tu i ówdzie pochlebnie o naszym bohaterze i przekonają znajomych marszandów, aby umożliwili mu wystawianie w galeriach promujących młodych zdolnych. Po entuzjastycznych recenzjach niezależnych krytyków przychodzi pora na wystawę indywidualną w dobrze notowanym miejscu. Na przykład, Peggy Guggenheim Gallery. Na wernisaż zaprasza się odpowiednio wpływowe postaci nowojorskiego establishmentu oraz mediów i artysta odnosi spektakularny sukces. Nie jest to jeszcze sukces finansowy, sprzedaż idzie słabo, bo autor mało znany, a ceny w renomowanej galerii astronomiczne. Teraz wkraczają do boju krytycy i marszandzi lansujący artystę, bo od jego sukcesu finansowego zależy przecież także ich działka. Trzeba tylko przekonać znanego miliardera do zakupu paru obrazów. Miliarder nie musi znać się na sztuce, ale zna się na interesach i przeważnie trafia do niego argument, że jak teraz kupi obraz za dwadzieścia milionów, to za parę lat sprzeda za dwa razy tyle. Teraz artysta i jego opiekunowie mogą być spokojni o swoją przyszłość. Sprzedaż nabiera tempa, ponieważ nabywcy wiedzą doskonale, że znany miliarder nie kupuje obrazów po to, żeby na nich stracić. Nie ma tu znaczenia jak artysta maluje i czy obrazy podobają się kupującym. Obrazy muszą być dobre, ponieważ dobrze się sprzedają. I tak koło się kręci. To jest właśnie kariera po amerykańsku. Jest wiele przykładów na poparcie mojej teorii, a chyba najlepszy to Mark Rothko. O ile wiem, nie jest on w Polsce zbyt znany, ale możesz prześledzić jego karierę w internecie.

Muszę przyznać, że ta trochę kontrowersyjna teoria bardzo mnie zaciekawiła, ale nie znalazłem wtedy czasu, żeby ją sprawdzić. Miałem tylko tydzień na zwiedzanie Nowego Jorku – „miasta, które nigdy nie śpi” – i może to mnie trochę usprawiedliwia.

Tak się szczęśliwie złożyło, że w czasie tegorocznego pobytu w Polsce miałem okazję obejrzeć w warszawskim Muzeum Narodowym wystawę, wymienionego wyżej, Marka Rothki. Jak piszą organizatorzy: Mark Rothko, urodzony jako Marcus Rothkowicz w 1903 roku w Dźwińsku w Rosji (obecnie na Łotwie), w 1913 roku wyemigrował do Ameryki. Należał do pokolenia, które stworzyło wielką sztukę amerykańską, interesował się filozofią, muzyką i teorią sztuki, był również stałym bywalcem świetnych muzeów nowojorskich. Otacza go legenda mrocznego mistrza – Rembrandta swoich czasów (Ho, ho! – G.K.), a jego obrazy biją dziś rekordy cenowe na międzynarodowych rynkach sztuki. Ekspozycja obejmuje wszystkie okresy jego twórczości – od wczesnych obrazów realistycznych, po wielkoformatowe prace z okresu największej świetności malarza w latach 50. i 60., należące do nurtu określanego jako malarstwo barwnych płaszczyzn (color field painting).

To bardzo pojemne określenie i na upartego mieści się w nim wszystko, co namalowano od początku cywilizacji, bo nawet najmniejsza kropka jest też płaszczyzną, tyle że mikroskopijną. Wszystko zależy od tego, JAK to jest zrobione. Moim skromnym zdaniem, te abstrakcyjne obrazy Rembrandta, przepraszam Rothki, to najczęściej szablonowo skomponowane, przeraźliwie monotonne i nudne zestawienia podkolorowanych prostokątów o rozmazanych konturach. Przypomina mi to zadania z „kompozycji brył i płaszczyzn”, oczywiście, w mniejszym formacie, jakimi katowano nas jeszcze w Liceum Sztuk Plastycznych.

Mottem do twórczości Rothki wydaje się być jego wypowiedź z 1958 roku: Więcej jest siły w mówieniu niewiele niż w mówieniu wszystkiego. Można się z tym zgodzić, ale może czasem lepiej nie powiedzieć nic, jeżeli ma się niewiele do powiedzenia. Jak to się więc dzieje, że takie minimalistyczne, pomimo wielkich formatów, obrazy Rothki znajdują zwolenników i nabywców. Obawiam się, że jakość tych dzieł nie ma żadnego znaczenia. Ważne, żeby nabywca miał akurat pod ręką kilkadziesiąt milionów dolarów i był dobrze poinformowany, że obrazy Rothki „się sprzedają” za tak duże pieniądze, czyli są dobre. I koło się kręci.

Do fanów Rothki należy na pewno znany i bardzo płodny krytyk sztuki Piotr Sarzyński. Już na wstępie recenzji Co widzę?, w „Polityce” nr 23, pisze: Wystawa Marka Rothki jest najbardziej znaczącym wydarzeniem muzealnym tego roku w kraju. A równocześnie silną manifestacją tego, co w malarstwie, choć coraz rzadsze, szczególnie pociąga – prawdziwej duchowości. Nie bardzo wiadomo, o jaką duchowość krytykowi chodzi. Czy o stan ducha artysty w czasie pracy nad dziełem, czy duchowość emanującą z barwnych prostokątów o rozmazanych konturach, czy też uczucia widzów w czasie kontemplacji obrazów artysty. Odpowiedzi na tytułowe Co widzę? też nam autor nie zdradza. Na temat wystawionych obrazów (mam nadzieję, że je oglądał) pisze tylko tyle, ile przeczytał w katalogu i internecie, a nam – widzom radzi życzliwie aby wpatrzyć się w te barwne plamy i odnaleźć w nich własne skojarzenia, emocje, wartości. Na wszelki wypadek podpowiada nam od razu Sarzyński, co powinniśmy zobaczyć w dziełach Rothki, ponieważ krytycy (no to Sarzyński chyba też) pozostają dość zgodni w tym, co sami widzą, a najczęściej pojawiającymi się słowami, mającymi opisywać owo malarstwo, bywały; samotność, tragizm, wymiar teologiczny i moralny, spokój, siła, medytacja, duchowość, metafizyka.

Taki przewodnik po twórczości Rothki mógłby wisieć przed wejściem na wystawę, żeby widzowie nie musieli się domyślać „co autor chciał przez to powiedzieć”. Sądzę jednak, że te wszystkie piękne słowa to zasłona dymna. Tak naprawdę powód fascynacji Sarzyńskiego i innych krytyków twórczością Rothki jest dość prozaiczny, a wspomniane „wartości” bardzo wymierne. Pan Sarzyński przytacza zgrabnie różne fakty i ciekawostki z życia Rothki (np. o uczelnie malarskie właściwie się tylko otarł; studiował w trzech kolejnych szkołach łącznie przez rok), aby w końcu przejść do najważniejszej konkluzji: Jednak najlepszym barometrem uznania artysty są na świecie ceny. Kilkadziesiąt milionów dolarów to norma. Rok temu jedną z jego prac sprzedano za 87 mln dolarów. Już w 1949 roku jego obraz kupił do swej kolekcji John Rockefeller, co było wyraźną wskazówką dla kolekcjonerów. Widać, że także dla krytyków, kształtujących opinię publiczną! Obrazy „się sprzedają”, czyli są dobre! Koło się kręci, teoria Iksa-Igreka sprawdza, a biznesmeni zacierają ręce.

Fascynacja twórczością Rothki przypomina powiedzenie Dla człowieka z młotkiem wszystko wygląda jak gwóźdź. Oczywiście, jak niektórzy chcą koniecznie zobaczyć w jego dziełach „Rembrandta swoich czasów”, to ich sprawa. Ale Ci, którzy nie potrzebują „wyraźnych wskazówek”, co ma się im podobać, powinni mieć odwagę krzyknąć: Król jest nagi! Pomimo „szaty” kosztującej miliony dolarów.

Do której to opinii przyłącza się Wasz nieustraszony korespondent

Grzegorz Adelajda Koterski

Artykuł również w Informatorze nr 39 2013

 

Przypisy
1. Aussie, Ausie albo Ozi; typowy Australijczyk
2. Ogólnie rzecz biorąc, to jest g...,. ale polski pawilon brzmi dobrze.