Kobylański Zbigniew ‒ Mały traktat o...
Mały traktat o wielkim Nic
Niedawno otrzymałem od kolegi z zagranicy list, w którym chwali moje artykuły zamieszczane w naszym Informatorze (oczywiście wspominam o tym z próżności, ale nie tylko). Do listu kolega dołączył – na trzech kartkach maszynopisu – własny tekst pod tytułem: Wyimaginowana rozmowa z prof. Dawskim.
Wprawdzie jestem człowiekiem naiwnym i łatwowiernym – jednak nie aż tak, aby uwierzyć pochwałom kolegi bezkrytycznie. Jego „Wyimaginowaną rozmowę z prof. Dawskim” przyjąłem jako taktowne danie mi do zrozumienia, jak powinno pisać się recenzje. Tu muszę wyjaśnić, że ja swoich tekstów nie traktuję jako recenzji – choć w jakimś sensie one przecież nimi są – tylko jako moje subiektywne impresje o wystawie i troszeczkę coś à propos.
Wracam do tekstu kolegi. Każdy redaktor naczelny wydawnictwa o sztuce, który ma ambicję, aby jego pismo robiło wrażenie intelektualnego, złapałby jego tekst z „wyimaginowaną rozmową” i z pewnością drukował ją w czterech kolejnych numerach swego pisma. Ja jednak tak zachwycony nim nie byłem. Na mój gust i wiedzę tego rodzaju wywody, silące się na intelektualne i niby fachowe, moim zdaniem, nudzą i działają odstręczająco (czy znacie kogoś, kto przeczytał „od deski, do deski” teksty w katalogach performerów?). Ja lubię ziarno czyste, bez plew, wodę z rzeki u jej źródła, nie u ujścia, a już zupełnie nie cierpię, jak się ją leje na próżno i mam własny sposób na ocenę czytanego tekstu. Gdy zacisnąłem w dłoni te trzy kartki z „wyimaginowaną rozmową” – pomiędzy palcami ukazało się trochę mętnej piany, a w dłoni pozostały tylko dwa zdania godne uwagi, które wcześniej podkreśliłem.
Józef Czapski wspomina o spotkaniu z Władysławem Strzemińskim w Paryżu, którego poprosił w 1931 roku o wygłoszenie odczytu o sztuce. Opowiada, jak to Strzemiński przez półtorej godziny mówił szalenie uczonym językiem, a w jego wykładzie znalazły się nawet formuły matematyczne. Na uwagę Czapskiego, iż mówi za długo i ludzie widocznie znudzeni zaczynają wychodzić, odpowiedział niewzruszony: W Łodzi miałem odczyt, który trwał dwie i pół godziny – wszyscy wyszli, poza jednym. O czym to świadczy? Między innymi o megalomanii, próżności, braku taktu, ale przede wszystkim o tym, że tego rodzaju ludziom wcale nie chodzi o to, aby coś przekazać, kogoś przekonać do swoich racji, im chodzi wyłącznie o to, aby napawać się własnym intelektem (w wypadku Strzemińskiego niewątpliwym, ale w innych wypadkach...) i do tego niepotrzebne jest im nawet audytorium, im wystarczy jeden, jedyny słuchacz – oni sami.
Jestem pewny, że mój kolega, gdybym go poprosił, aby swoją „rozmowę” napisał na dziesięciu kartkach – zrobiłby to z największą chęcią, nawet na piętnastu, ale godne uwagi pozostałyby dalej tylko te same dwa zdania. Strzemiński, który był człowiekiem o wielkim uroku osobistym i intelekcie, mógłby ciągnąć swój wykład i pięć godzin, i byłby to wykład również o niczym, i również – jak w Łodzi – gadałby do siebie.
Któryś ze znanych malarzy powiedział: Malarz, jeśli ma coś do powiedzenia, to maluje, jeśli nie ma nic do powiedzenia, to gada.
Przeglądając stare egzemplarze Sztuki, natknąłem się na tekst z 1975 roku jednego z wrocławskich artystów, który nadęty, jak gulgoczący indyk, wychwala pod niebiosa wystawę swojej żony. W mętnym ględoleniu w rodzaju: „...doświadczenia obrazu tabularnego doprowadziły do uświadomienia większości praw rządzących geometrią wizualną” i dalej coś o „zapisach werbalnych i morfologicznych możliwościach znaku, i pojemności środka przekazu” uświadamia wszystkich matołów świata, że: „Wyprowadzając z teorii informacji wiedzę o skali pojemności informacyjnej (jedna litera = ca 1 bit, przekaz fotograficzny = ca 1.000.000 bitów, przekaz filmowy = ca 20.000.000 bitów, przekaz telewizyjny = ca 90.000.000 bitów/sek) Natalia wskazuje na istotne ograniczenia zapisów manualnych”. – No i co miernoty, nieuki, czy mieliście o tym najmniejsze pojęcie? Dalej, artysta uświadamia nam z pozycji horyzontów swojej wiedzy, że aby napisać słowo „mama” trzeba użyć dwa „m” i dwa „a” i zapisać je na przemian, zaczynając od „m” (moja skrótowa interpretacja reszty tekstu). Redakcja „Sztuki" na wszystkie te nadęte rewelacje odpowiada rzeczowo, pisząc w pewnym miejscu: „Pewność i nonszalancja, z jaką A.L. (mój skrót) łączy i miesza w recenzji kategorie, wywodzące się z różnych i często wykluczających się języków teoretycznych, zdają się ponadto świadczyć o tym, że sensu tych kategorii (i języków teoretycznych) albo kompletnie nie rozumie, albo wykorzystuje je do zupełnie innych celów”. Nasz artysta, napuszonym i mędrkowatym tonem, zarzucił Redakcji „Sztuki" brak przygotowania intelektualnego oraz wytknął małostkowo (jak każdy zarozumialec i kompleksiarz) chochlik drukarski w tekście... a sam, w swoim krótkim maszynopisie, popełnił aż cztery błędy ortograficzne.
I pomyśleć, że tego rodzaju ludzie zostają często – niestety – na różnego rodzaju uczelniach w różnego rodzaju dziedzinach – profesorami! Niosą wówczas biedacy tę swoją profesurę przed sobą, jak chłop bochen chleba na dożynkach, nie wiedząc nawet, że to sam zakalec.
Oczywiście, najmniej inteligentnymi są ludzie bez poczucia humoru, śmiertelnie poważnie traktujący swoją osobę i swoje osiągnięcia (prawdziwe czy tylko wyimaginowane) – uważający siebie za coś wyjątkowego. Witold Lutosławski w jednym z wywiadów powiedział takie zdanie: Trzeba być skromnym, ludzie nieskromni są śmieszni.
Od siebie już nic nie dodam, a jeśli pozwolicie, w następnym artykule przytoczę przykłady wywiadów z ludźmi wielkiej klasy, którzy na temat sztuki naprawdę mają coś do powiedzenia.
Zbigniew Kobylański