Karpiński Zbigniew (1920-1996)
Wspomnienie o artyście
prof. Stanisław Rodziński
Zbigniew Karpiński, czyli o wierności sobie
Odwiedziny w pracowni pozwalają prawie zawsze zdekonspirować malarza. Są pracownie urządzane z myślą o odwiedzających mające za pomocą przedmiotów, a nawet niby przypadkowych aranżacji wnętrza ukazać inspiracje i twórcze upodobania artysty. Są pracownie jak dentystyczne gabinety, gdzie lśnią regały i urządzenia nagłaśniające. Bywają „pracownie babuni” ze starymi lampami i bibelotami. Są też pracownie, których wnętrza odpowiadają nazwie. Są to miejsca pracy. Nieraz ciężkiej, żmudnej pracy malarza. Nie ma tam niczego do ozdabiania czy tworzenia artystycznego nastroju, a wszystko podporządkowano codziennej robocie. Pracownia Zbigniewa Karpińskiego na ostatnim piętrze w kamieniczce nieopodal wrocławskiego rynku jest właśnie takim miejscem do roboty. Sterty pudeł z farbami, stół, na którym piętrzą się notatki, stare i nowe rysunki oraz szkice potrzebne w pracy, sztalugi obrośnięte malarską materią, którą potem odnajdujemy na płótnach. Termos z herbatą i kawą, a za kotarą dziesiątki płócien ułożonych i ponumerowanych. Można by powiedzieć, że to bardziej cela niż pracownia, o jakiej myślą ci, którzy swoje wyobrażenia o malarzach czerpią z filmów i powieści w stylu vie romancée.
Karpiński w pracowni nie „bywa”, chodzi tam codziennie do pracy. Jest bowiem artystą, który całe swoje dojrzałe życie związał z malarstwem. Pedagogika artystyczna, którą uprawiał z górą ćwierć wieku we wrocławskiej PWSSP, wiąże się ściśle nie tylko z malarstwem, ale też ze sposobem myślenia i systemem wartości, jakie w przypadku Zbigniewa Karpińskiego wiążą się, uzupełniają i tworzą z malarstwem zwartą całość.
Od momentu kiedy to tylko było w naszym kraju możliwe, Karpińscy wyjeżdżali na wakacyjne wędrówki po Europie. Nie były to jednak profesorskie wyjazdy z okazałymi walizkami, tylko turystyczne wyprawy poświęcone oglądaniu, notowaniu i rysowaniu, fotografowaniu i patrzeniu. Oglądałem notatnik, rodzaj szkicownika z jednej takiej wędrówki. Wyglądał jak studencki zeszyt z wykładów historii sztuki. Pokryty zapiskami, rysunkami widzianych obrazów i rzeźb, uwagami, próbami analiz. Pisząc „zeszyt studencki”, z żalem myślę, że niewielu studentów ma chyba dzisiaj takie zeszyty, w których z ciekawością i żarliwą pokorą spisywaliby swoje uwagi z odwiedzin w muzeach czy innych krajach.
Tak więc z doświadczenia życiowego, studiów odbytych w bardzo wyjątkowych i bardzo trudnych czasach, wreszcie z pracy, patrzenia, podróży i lektur powstawał dorobek tego malarza.
Malarz to dziwny i niezwyczajny. Małomówny, a w rozmowach o malarstwie bardzo konkretny, mający bardzo określone zdanie i wielką wiarę w kryteria, które wypracował, i tradycję, którą czuje jak mało kto, a równocześnie subtelny i nienarzucający swego zdania jako kolega i nauczyciel. Znający prawie całą europejską sztukę z autopsji, ale równocześnie niezaczynający każdego zdania od sakramentalnego: „...a jak byłem w Hiszpanii” lub „przejeżdżając z Austrii do Włoch...”.