Benka Urszula M. - Kiedy ciało...
Benka Urszula M.
Kiedy ciało staje się promieniem
Już trzeci raz piszę o malarstwie Joanny Ratajczak-Kurowickiej. Trudno zatem przemilczeć jakiś rodzaj fascynacji, którą odczuwam oglądając jej obrazy, obrazy coraz to różne. Artystka zresztą niecierpliwi się tym, w poczuciu, że pora rozpoznać ostateczną ścieżkę i dokonać wyboru tematu i sposobu, w jakim byłby unaoczniany. Zaczęła od kwiecistych, gorących autoportretów: te akty wydawały się graniczącą z narcyzmem prezentacją własnej seksualności, zarazem odnajdowaniem powiązań ciała z martwą naturą. Malowała tak w okresie modnych penetracji tragizmu ciała, kiedy i publiczność, i artyści (świadomi tego, bądź nie) pojmowali ciało na ogół w manichejskim iście przeciwstawieniu duszy albo duchowości. Pojawiało się mnóstwo prac szepcących o chorobie i śmierci, jej tymczasem obrazy dawały ciału totalną afirmację. U Joanny Ratajczak-Kurowickiej sednem było właśnie ciało, tylko ono. Pełne, jasne, świetliste, kwitnące, miłosne. Jednocześnie wtopione w jakiś ogród. Niewinne, otwarte i coraz bardziej tajemnicze, wręcz ezoteryczne, zaczęła bowiem bardzo szybko „uzupełniać” akt subtelnymi liniami budowanymi z liter. Ogród o rozwidlających się ścieżkach – zaciekawiona, zapewne weszłam na jedną z tych ścieżek. Spirali i wiolinowych kluczy było coraz więcej. Litery okazywały się tekstem. Cudownymi wierszami Joanny, bliskimi w swojej zwięzłości i lekkości haiku. Od razu wyjaśnię, że mamy tutaj do czynienia ze sztuką całkowicie zdystansowaną wobec gromko lansowanych trendów. Zarówno poezja jak malarstwo, fotografia czy światłoformy, nie szuka inspiracji w świecie zewnętrznym.
Tak więc i „haiku” to czysty samorodek, intuicyjnie rozpoznana forma, forma ta zaś staje się o tyle samoistna, że „drugi etap” malarstwa Joanny to właśnie zredukowanie ciała do jego najoczywistszej mandali: mianowicie do ośrodka ekstazy. Teraz bowiem ujawniają się nieakcentowane wcześniej metasensy. Cielesna światłość świata, we wczesnych pracach czerpana ze słonecznych prześwitów w rzeczywistych przedmiotach, zaczyna grać czymś ukrytym, lunarnym raczej i nocnym, niż dziennym. Wciąż ma łączność z łonem i dotykiem, ale nie tai już swoich wymiarów sakralnych, bowiem wspomniane poetyckie stance na autoportretach rozrastają się, tracą dekoratywną, komentatorską funkcję i wkraczają na pierwszy plan. Joanna Ratajczak-Kurowicka zaczyna je kunsztownie wyplatać z miedzianego drutu. Dbając o kaligrafię, przenosi tekst na druty-struny, akt coraz bardziej skupiony na anatomicznym źródle życia okazuje się jak już powiedziałam, muzyką. W rezultacie obraz upodobniony do instrumentu, do jakiejś wielostrunnej formingi, i jedynym mocno powiązanym z rzeczywistością elementem pozostaje naturalna barwa miedzi, czyli bursztynowo-miodowo-czerwony poblask – on jeden nominalnie kłóciłby się z symboliką księżyca. Gdyż srebrem nie jest. Ale księżyc często bywa niesrebrny. Ma swoje krwawe (te sa właśnie bardzo niepokojące) tonacje, ma swoje dziwaczne halo, wreszcie zagadkowe plamy. Jeśli obraz zaczyna być tkany z takich promieni, artystka już nie potrafiła oprzeć się pokusie i lunatycznie wbiegła na te linie jak na deskę szczytową dachu. Zaskakująca rzecz. Oto jej linie się prostują, wyprężają. Etap miedziany zrodził bardzo wiele średnioformatowych prac, gdzie w lekkiej ramie przezroczysta mgiełka miedzianych linii aktywnie współgra z oświetleniem pomieszczenia. Mnie zafascynował sam pomysł: obraz przezroczysty! Pomyślałam: ktoś, kto maluje własne nagie ciało zatopione w przekwitających bukietach, musi podświadomie zmagać się ze śmiercią i starością. Musi zmagać się z bólem, strachem. Ale skoro odpowiada muzycznie, przezroczystymi obrazami? Szukałam klucza. Artystka ma wysoką świadomość swych decyzji, zna okoliczności wielkiej ucieczki współczesnego malarstwa od formy, nawet od obrazu jako podstawowej formy malarstwa, brutalnie negujące dzieło w imię jego bezcielesnej idei, „konceptu”. Jej miedziane Światłoformy nie miały jednak nic wspólnego z konceptualistyczną prowokacją. Nie pragnęła przyczyniać się do burzenia kanonów, obojętna na atrakcyjnie brzmiące obwieszczenia epoki „po sztuce” i „po nowoczesności”. Czego zatem poszukiwała? Nasuwało się – że samowiedzy. W Światłoformach mandala ukazywała swoją przezroczystość, wręcz niewidzialność, swoją niejednolitość, aby tym bardziej unaocznić obecność czegoś na dalszym planie, poza samą powierzchnią dzieła (kompozycje miedzianych drucików, rozpiętych w drewnianych czworokątnych ramkach najlepiej wyglądały nie na ścianie, ale zwisając u sufitu – wtedy oglądać je można było z każdej strony). A zatem ciało zamieniło się w spiralne wstęgi wiersza, w symetrycznie lub asymetrycznie budowane miedziane mandale, w złocistą treść bezsłowną, abstrakcyjną.
Po czym nagle Joanna wraca do akrylu, do pędzla i do aktu. Maluje siebie znowu na tle natury, lecz już innym. Bezlistne lasy. Barwy są teraz wystudzone, sine. Panuje jakaś zima, jakiś czas, który mitologie łączą z porwaniem dzieweczki o imieniu Kora. Otóż Kora tańczyła beztrosko na nadmorskiej łące, aż ujrzawszy cudne kwiecie fioletowego hiacyntu, schyliła się zerwać kwiat. Jednak kwiat mocno tkwił. Gdy szarpnęła, ukazała się w ziemi dziura i ta dziura rosła i rosła, aż wynurzył się z niej sam Hades na czarnym rumaku. Rumak łypnął szalonym okiem, a jeździec – zgoła jak na słynnym płótnie Podkowińskiego „Szał”, porwał nieprzytomną z przerażenia dziewczynę w ciemność. Odtąd Kora jest Persefoną, panią Piekieł. Świat jak hiacynt, wyrwany z korzeniami, obumiera, zapada w milczenie, w śniegową biel. Na rzeczonych obrazach mamy jakby moment przełomowy tych konwulsji, pośredniość pór roku, a gwałtowna emocja daje o sobie znać za pośrednictwem rytmów, błysków oraz światła, które aż razi na wodzie lub śniegu po to tylko, by na powrót zmatowieć. W ten rytm wpisany zostaje autoportret: zgięcie gałęzi i podciągnięte udo siedzącej postaci, to wyczuwalnie nierozłączna para elementów. Laski i zagajniki układają się w jakieś balladyczne amfilady, dając posmak niewidzialnej struktury istnienia.
I tej struktury szuka coraz namiętniej Joanna Ratajczak-Kurowicka. Stworzyła cykl nowych mandali. To abstrakcyjne źródła światła w brązach, sepiach, ugrach, zgniłych zieleniach i bieli. Formaty znacznie mniejsze. Grubo kładziony akryl. Tak jakby pusty, ogołocony las sprężył się, skurczył i rozbłysnął ślepym oczkiem moczarów. Czyli dziewczyna zbliża się do miejsc, o jakich mówią baśnie, mianowicie takich, z których „nikt jeszcze nie wrócił”.
I nagle to zostaje odepchnięte. Własny obraz lub zdjęcie jest niszczone. Cięte, dzielone na fragmenty, układane w nowych sekwencjach. Zwykle są to promieniście rozchodzące się pasma, jak gdyby coś, wstępnie ujrzane jako rzeczywistość, rozszczepiało się w niewidzialnym pryzmacie. Efektem jest eksplozja, a zarazem jakaś implozja. Mnie zastanawia tu jeszcze pewien nadmiar świadomych ustaleń, czuję artystyczną premedytację, wskutek której na nowych obrazach ciąży symetria i przewidywalność, aczkolwiek te poranione, prześwitujące fragmenty realistycznego „tworzywa”, jak kawałki plaży morskiej, ciała niemłodego, tęgawego mężczyzny, ciemniejących chmur, łatwo rozpoznawalne, rządzą się już po swojemu. Nieba zresztą jest coraz więcej i więcej. Wszystko wymyka się, uwalnia, i tutaj też harmonijna symetria blasków ugina się i odkształca, przestrzeń wchodzi w asonansowe wibracje, a sprawy „tego świata” odzyskują wieloznaczność.
Jestem bardzo ciekawa kierunku, w jakim te rozbłyski się rozwiną. Mężczyzna, o jakim wspomniałam, jest z pewnością przekroczeniem granicy egocentryzmu – odkrywana rzeczywistość przestała być zatem egocentryczna. I w rezultacie obsesyjne „ja” Joanny Ratajczak-Kurowickiej stało się kosmiczne. Jak głęboko kosmiczne? Rozłączenie rzeczywistości i racjonalności, to sposób opamiętania się filozofii, powiada w „Rozmowach przed końcem” Philippe Petit do Jeana Baudrillarda. Tak, dawno już myśl uznana za byt stała się przedmiotem – przedmiotem wymiany, wręcz handlu. Sztuka odczuła to boleśnie, sztuka bowiem „wie”, i to z góry „wie”, co chce pokazać, a także wie, co jest z jej punktu widzenia „dobre”, a co „złe”. Artyści mimowolnie uczestniczą w naszej kulturowej walce ze „złem”, tyle, że sztuka w ten sposób (a i sam artyzm też) się socjalizuje. Podkreślę, że Ratajczak-Kurowicka naprawdę, z pasją, szuka swojego jądra ziemi, swojego praźródła, że jest gotowa – jakkolwiek byłoby to sprzeczne – odrzucić pokusę nieustannego skręcania z wytyczonych sobie ścieżek na prawdziwszą, oraz którąś z nich pójść aż do końca, czyli w sferę tego szczególnego absurdu, jakie daje katharsis. Tak więc pozornie niewinna estetyczna delektacja albo zgrzyty, bolesne paroksyzmy, kiedy zapadać się będzie w swoje świetliste studnie. Jest już teraz unikalna, wymyka się samej sobie. Już teraz zdolna wykrztusić „nic nie wiem”.