Kobylański Zbigniew ‒ 10. Konkurs Gepperta
10. Konkurs Gepperta,
czyli: nie idźcie tą drogą kochani, nie idźcie tą drogą!
Przytaczam znaną wypowiedź znanego człowieka, z tym że ja jestem wręcz nieprzyzwoicie trzeźwy, a wypowiedź ta pasuje jak ulał do tego, co chcę dalej powiedzieć. Lecz najpierw kilka słów wstępu.
Jakiś czas temu, podczas rozmowy z kolegą z czasów akademickich, wywołałem nazwisko Gepperta. Kolega z uśmiechem i uroczym przekąsem zapytał: – A Geppert to dobry malarz? Nie przypominam sobie, co mu wówczas odpowiedziałem na to – właściwie retorycznie wypowiedziane – pytanie, ale znając siebie, zaskoczony i nie zawsze błyskotliwy w odpowiednim momencie, z pewnością wybąkałem coś nieporadnie. Dzisiaj, może również niezbyt błyskotliwie, mogę odpowiedzieć: – Tak, Geppert to dobry malarz i na to mogę dać ci moje słowo honoru.
Oczywiście, jak prawie każdy, namalował i niezłe knoty – szczególnie te z lat pięćdziesiątych. Nie muszę chyba jednak przypominać, jakie były to czasy, że urodził się jeszcze w dziewiętnastym wieku i z jakiego środowiska się wywodził. Nie było więc mu łatwo pozostać wówczas w swoim świecie, a Podaj cegłę malować nie chciał. Wyobrażam sobie, jak musiał się męczyć i jakie rozterki przeżywał, poza normalnymi wątpliwościami, których doświadcza każdy artysta, traktujący swoją pracę poważnie i ze znajomością rzeczy. Sztuka była jego pasją i sposobem na życie – nawet w listach miłosnych poruszał ten temat. Pamiętam jednak jego wystawę z drugiej połowy lat sześćdziesiątych, która zachwycała świeżością i nowoczesnością spojrzenia na tę samą tematykę, której przez całe życie był wierny. Profesor Pękalski, podczas dyskusji na temat tej wystawy, powiedział: „Geppert to młody malarz”.
W latach siedemdziesiątych – podczas wywiadu – jeden z wrocławskich pisarzy zapytał mnie: „Czym dla ciebie jest malarstwo?”. Bez namysłu odpowiedziałem: „Moim życiem”. Wiem, kabotyństwo do kwadratu, którego do dzisiaj się wstydzę – tylko, że… to prawda. Nie wyobrażam sobie życia bez malarstwa (niekoniecznie własnego), literatury, muzyki i filmu – z tym, że film łączy w sobie trzy pierwsze elementy i pozwala przeżyć kilkuset ludziom równocześnie ten sam sen. Snem natomiast nie była wystawa 10. Konkursu Gepperta – Co robi malarz? w Galerii Sztuki Współczesnej we Wrocławiu. To nie był sen, to smutna rzeczywistość, którą niewiele osób chciało przeżyć – nie licząc oczywiście organizatorów i uczestników. Malarstwa, jak zwykle, niewiele tam było, jednak do wykonawców tych dzieł nie mam żadnej pretensji, w końcu: „Śpiewać każdy może…” Mam natomiast pretensję do organizatorów i wykrzyknik – w tytule – właśnie ich dotyczy.
Cel konkursu próbują wyjaśnić organizatorzy we wstępie katalogu: „…odbywa się pod hasłem – Co robi malarz? Tytułowe pytanie można rozwijać na wiele sposobów: czym zajmują się malarze najmłodszego pokolenia (i czy na pewno malowaniem)? I dalej: co leży w dziedzinie ich zainteresowań, fascynacji?”. Wszystko pięknie, ładnie – jak mawiał mój tata – ale do rzeczy mój synu. Otóż, za moich czasów w uczelni „chodziło” takie powiedzonko: „Nie ma to jak malarzom, nic nie robią, tylko łażą”, które sami zresztą wymyśliliśmy. W tym wypadku nie powinno interesować nikogo, co robi malarz, tylko jak maluje, przy zupełnej dowolności pojmowania tego pojęcia. Co do konkursu – jak można wrzucić do jednego worka kilka przedmiotów, każdy z innej parafii i kazać wybierać, który lepszy?
Przykładowo: stawiam piękne zdjęcie, obok wspaniały obraz i puszczam interesujący film. Oceniajcie proszę, co jest lepsze – nie, co wolicie oglądać, tylko co jest lepsze. No przecież to nonsens i powinno być oczywistym dla każdego, że tego nie można porównywać, pomimo iż we wszystkich trzech przypadkach występuje obraz. To przecież nie konkurs na „Mam talent”. Nawet na olimpiadzie (sportowej), poeta nie startuje w tej samej konkurencji, co kulomiot, a ten nie konkuruje z pływakami.
A teraz o eksponatach, artystach i ekspertach ich prezentujących. Już od dawna na samo słowo „ekspert” zaczyna mi się jeżyć sierść na grzbiecie. Każdy bełkot jest dla większości z nich filozoficzną rozprawą, a każdy gryzmoł uduchowionym przeżyciem i mistrzowską techniką. Przesadzam? Nie wierzycie? No to posłuchajcie. Pan ekspert Wojciech Kozłowski tak pisze o „malarstwie” swojego pupila: „Malarstwo Tymka Borowskiego to popis erudycyjnej wiedzy (…). Jest jednocześnie przepełnione radością i poczuciem pewności co do wybrania go jako środka wyrazu. (…) Jest to twórczość, która sprawia przyjemność tak estetyczną jak intelektualną, w której tak samo liczy się świadomość, jak umiejętności manualne widoczne od razu”. Jeśli wyobrażacie sobie erudycję i umiejętności manualne jako coś w rodzaju zapisków Leonarda da Vinci czy Brunona Schulza wraz z ich rysunkami, to oczywiście w „malarstwie” Tymka Borowskiego nic podobnego nie odnajdziecie. Nie łudźcie się, nic takiego nie ma! Nie ma przede wszystkim żadnego malarstwa. Jest natomiast coś w rodzaju grafiki reklamowej w formie dawno już wyeksploatowanej, nieciekawej, bez pomysłu i nudnej. Mamy również kilka kolaży ze zdjęć różnych przedmiotów i kilkunastu tekstów (oczywiście po angielsku) w ramkach połączonych gdzieniegdzie strzałkami. To chyba te prace zachwyciły pana eksperta, w których odkrył: „mistrzostwo manualne widoczne od razu” i „popis erudycyjnej wiedzy”. Zapewniam obu panów, że tego rodzaju prace (tylko dużo ciekawsze graficznie) potrafi dzisiaj w parę minut zrobić prawie każde dziecko wraz z podobnym bagażem intelektualnym. A komputerowo przerobione zdjęcia, umieszczone w katalogu… Na litość Boską, skąd panowie spadli, przecież takich zdjęć jest pełno w opasłych albumach w każdej najmniejszej agenturze reklamowej w Niemczech, a podejrzewam, że już i w Polsce – ja sam mam takich kilka.
Inne dzieło. Kilka ekranów: na jednym dziewczę w kusej koszulinie w pozycji „robię siusiu”, je z miseczki rodzynki (chyba rodzynki), a odbicie lustrzane dziewczęcia robi to samo. Ekran drugi: dziewczyna leży na ziemi w tej samej koszulinie i wolno, wolno obraca się na bok – podobnie jak w poprzedniej odsłonie – lustrzane odbicie robi to samo. Nuda, nuda i jeszcze raz nuda. A jak tłumaczy to zjawisko pani ekspert Bogna Burska, podpierając się tekstem samej autorki Katarzyny Bielskiej? „Chcę patrzeć na świat z miejsca bezgranicznego. Ujawnić go w ruchu. Nie tylko tym, który przynależy pejzażowi zewnętrznemu czy wewnętrznemu, ale ruchowi, który powstaje z ich wzajemności. Dopełnia je szczególnie i tworzy ruchomą syntezę, wybija z iluzji styczności, która jest naszym udziałem”. Rozumiecie coś z tego? Nie, to bardzo dobrze. Musielibyście się martwić dopiero wtedy, gdybyście coś z tego zrozumieli. Każde słowo z osobna – rozumiem, ale wszystko razem do kupy… Nie będąc pewny swojej roztropności, pokazałem ten tekst ludziom biegłym w polszczyźnie – niestety, nawet oni, po iluś tam uniwersytetach, też nie potrafili mi pomóc, ale przynajmniej wyleczyli mnie troszeczkę z kompleksu jołopa. Miejsce bezgraniczne… słyszałem o miejscu nieokreślonym, nieznanym, tajemniczym, niewygodnym, nieodpowiednim – jest tych określeń tysiące, dziewczyna wybrała jednak, jak przystało na prawdziwą artystkę, niekonwencjonalnie – miejsce, którego nie ma. Dalszej części tekstu nie podejmuję się tłumaczyć, najważniejsze przecież jest to, że obie panie rozumieją się doskonale.
Pamiętam, kiedy przed dyplomem, jeden z profesorów poradził nam dość brutalnie: – Nie filozofujcie (bo na razie, to nie na wasze głowy), nie piszcie bzdur, piszcie prosto, do rzeczy i w powiązaniu z tym, co robicie. Zdaje się, że koleżanka Burska nie miała takiego profesora.
I wreszcie „boska” Izabela Chamczyk. Praca manualna – duuuuża sprawa, tylko jak zwykle popłuczyny, wykonane byle jak i z byle czego. Pan ekspert Piotr Stasiowski w katalogu przypomina inne kreacje artystki, w których jej nagość to jeden z elementów jej działań. Zdjęcia w katalogu też to dokumentują. Chciałbym przy tej okazji przypomnieć podobne prezentacje, aby nie małpować niepotrzebnie czegoś, co robiono już ponad pięćdziesiąt lat temu. Wszelkiego rodzaju „rozbieranki”, łącznie z tarzaniem się w farbie i odciskaniem na płótnie różnych części ciała (również męskich) – były. Rzucanie wydmuszkami jajek wypełnionych farbą – było. Strzelanie z dubeltówki nabitej farbą i bez farby – też było (zaznaczam, strzelanie farbą ze sztucera, to już plagiat), układanie martwej natury z warzyw i owoców morza na ciele pięknej dziewczyny – było (na ciele brzydkiej, to plagiat), kopulowanie – było. Niedawno w Kopenhadze wymyślono nawet Cipkomat, którym panie mogą sobie fotografować wiadomą część ciała, a więc i w tym nie będziemy już pierwsi. Przy okazji takich akcji zastanawia mnie zawsze jedno, czy te „ rozbieranki” dzisiaj (w tamtych czasach miały jakieś uzasadnienie), są po to, aby odwrócić uwagę od płótna, czy płótno jest po to, aby usprawiedliwić ekshibicjonizm?
Podobnych „dzieł” jak wyżej opisane, na wystawie było sporo.
Salvadore Dali, gdy dowiedział się, że ma raka, skwitował słowami: biedny rak. Ja, oceniając wystawę w całości, mogę tylko powiedzieć: biedna sztuka.
Byłbym nieuczciwy twierdząc, że nic mi się nie podobało. Owszem, podobała mi się animacja Pauliny Sadowskiej Wonder Wonder Land. Ja nazwałbym ją Ogród poety, ale skoro mamy Pietruszka-Shop, to dlaczego nie Wonder Wonder Land. Obrazy olejne tej artystki na pewno spodobają mi się w przyszłości. Podobały mi się również (przypominające Hockneyowskie) obrazy Katarzyny Szeszyckiej i – przechodząc późnym wieczorem obok galerii – obrazy z cyklu boys Marcina Zawickiego. Całe w półmroku, oświetlone tylko światłem ulicy, naprawdę przyciągały wzrok. Najprawdopodobniej trzeba je oglądać tylko tak wyeksponowane.
Oczywiście, nie odważyłbym się oceniać jedną miarą animacji Pauliny Sadowskiej i obrazów Katarzyny Szaszyckiej. Przecież to dwie różne dyscypliny. Nie chcę dawać rad co do regulaminu, ale przynajmniej warto by zastanowić się nad tym, czy nie podzielić przyznawanie nagród na zasadzie: jedne za malarstwo, drugie dla „reszty świata”.
Zbigniew Kobylański
Ps. Mając pretensję do organizatorów, może jeszcze większą mam do jury. Jury ‒ gdyby miało trochę szacunku do siebie, sztuki i instytucji, którą reprezentują, a w końcu trochę zwykłej uczciwości ‒ powinno powiedzieć nie! Tak nie można oceniać i albo zrezygnować, albo samemu zaproponować inne kryteria. Uważam, że warto tu dodać jeszcze jedno zdanie: nawet z tych prac można było wybrać do pierwszej nagrody względnie dobrą, ale oczywiście w myśl zasady, czym gorzej tym lepiej, jury wybrało najgorszą.
Kuratorzy: Wojciech Pukocz, Patrycja Sikora Rada Ekspertów: Bogna Burska, Jan Gryka, Izabela Kowalczyk, Marcin Krasny, Kamil Kuskowski, Wojciech Łazarczyk, Przemysław Pintal, Krzysztof Polkowski, Stanisław Ruksza, Andrzej Rysiński, Piotr Stachlewski, Piotr Stasiowski, Witold Stelmachniewicz, Ewa M. Tatar, Ireneusz Walczak
Jury: Grzegorz Dziamski, Janusz Jaroszewski, Leszek Knaflewski, Frantisek Kowalowski, Paweł Lewandowski-Palle, Jarosław Modzelewski, Martin Muller, Maria Anna Potocka, Monika Szewczyk